niedziela, 28 kwietnia 2013

Nie ciesz się za wcześnie...

I od czego by tu zacząć? Może od tego, że już było tak pięknie, że po początkowych problemach związanych z hipotrofią dziecia i niekończącymi się wycieczkami po lekarzach (głównie "na wszelki wypadek", ale jednak) w końcu usłyszeliśmy, że jest wszystko w porządku, że dziecko rozwija się zupełnie prawidłowo, nie ma się do czego przyczepić i w ogóle super, ekstra, fantastycznie.
W końcu mogliśmy odetchnąć z ulgą.
Nie na długo...
W zeszłą sobotę u dziecia ni stąd ni zowąd zaczęły pojawiać się dziwne przykurcze szyi. Wyglądało to tak, że mocno ściągało jej głowę do lewego barku, zupełnie niezależnie od niej. W niedzielę nasiliło się to jeszcze bardziej więc pognaliśmy do pediatry. Babeczka dziecia obejrzała, stwierdziła, że obrazowo wszystko jest ok, ale jeśli do poniedziałku nic się nie zmieni pilnie do neurologa lub szpitala.
Udało mi się cudem wbić nas na wizytę u neurologa w poniedziałek. Diagnoza - napadowy kręcz szyi, ponoć najprawdopodobniej nic groźnego, ale trzeba zrobić dodatkową diagnostykę. EEG i rezonans, żeby wykluczyć poważniejsze stany.
I tu zaczęły się schody, bo rezonans u tak małego dziecka można zrobić tylko w narkozie. Najlepiej w szpitalu. A umówić się na samą diagnostykę graniczy cudem, chociaż i wtedy spędzić tam trzeba trzy dni minimum. Bo tak normalnie, jeśli w ogóle łaskawie przyjmą, to się poleży tydzień, a może i półtora jak się dziecku jeszcze uda załapać na rotawirusa (a wg naszej pediatry najpewniej uda). Załamałam się totalnie. Zamykać właściwie zdrowe, niezwykle ruchliwe, żywe dziecko na tydzień w szpitalu po to, żeby zrobić dwa badania? Narażać na inne zarazki? Niepojęte!
Z różnych przyczyn w ostatni piątek trafiliśmy jeszcze do innej pani neurolog, która bardzo uważnie dziecko obejrzała, potwierdziła diagnozę, ale stwierdziła, że z dalszymi badaniami by się nie spieszyła, ale tylko obserwowała póki co. Według jej słów nie narażałaby zdrowego dziecka na pobyt w szpitalu i ewentualne negatywne skutki narkozy. Zaleciła obserwację przez miesiąc, a gdyby w atakach skurczu dziecko wyglądało, jakby traciło kontakt z rzeczywistością, lub gdyby wystąpiły inne niepokojące objawy - od razu szpital.
Posłuchamy jej, bo i tak za bardzo innego wyjścia nie mamy. Zaczyna się długi weekend, urlopy, nie wiadomo jak długo by nas trzymali w szpitalu żeby było miejsce i lekarz do rezonansu. Małż wybywa na 2 tygodnie w delegację. Wróci, pójdziemy kontrolnie znów do neurologa i wtedy podejmiemy decyzję co dalej.
Trzymajcie za nas kciuki, oby nic gorszego nie wyszło! Przydałoby się w końcu trochę spokoju, i dla nas, i dla dziecia

piątek, 19 kwietnia 2013

Wybrała się matka na spacer

Zachciało się dzisiaj matce spaceru po łąkach. Z wózkiem i Syberjakiem na dodatek. Miałam tam pójść tylko na momencik, wejść, zobaczyć troszkę jak tereny od strony nigdy nie zwiedzanej wyglądają i wrócić. Ale droga była taka fajna, równa, porośnięta trawką, że zachciało mi się pójść dalej.
I poszłam, na górkę, z górki... no tak z górki, a wyszło na to, że jednak pod górkę. Stwierdziłam, że kamienistą drogę jeszcze przeżyję, wszak do domu już nie tak daleko, drogę znam, skróty znam, cofać się nie będę. Więc jak tylko nadarzyła się okazja to popędziłam skrótem*. I jak szybko popędziłam, tak jeszcze szybciej wracałam, kiedy po przebrnięciu przez milion kałuż i nierówności (jakoś mi się udało je ominąć) natrafiłam na błocko, którego wózkiem nie pokonałabym nigdy. A że zbliżała się pora jedzenia i drzemki dziecia, stwierdziłam, że pójdę drugim skrótem, a co! No i zonk... Tutaj matka natrafiła na kałużę, którą może sama by przeskoczyła. Ale z dzieciem, hmmm. Musiałabym najpierw rzucić dzieciem, a za nią wózkiem. Ryzykowna impreza. Więc już niemal biegiem (wszak w każdej chwili dzieć mógł wszcząć alarm, że jeść i spać) ruszyłam z powrotem, na dobrze znaną mi ścieżkę, idącą nieco naokoło, ale równą, szeroką. A tu kolejny zonk. Budują tam biurowiec - przejścia nie ma (a jeszcze w lutym było). No kur....czaki. Zrezygnowana, zmachana, spocona i ziejąca z zadyszki cofnęłam się modląc, żeby znaleźć w końcu jakieś wyjście z tego labiryntu, bo przecież cofać się godzinę nie będę! I to pod górę, po kamieniach, o co to to nie!
I tadam, udało się, po pięknym prostym asfalcie w końcu wróciliśmy do domu. Godzinę później, niż powinno nam to zająć. Ja zmęczona przeokropnie (oj coś czuję, że zakwasy jutro będą), ale za to dzieć i Syberjak byli wniebowzięci.

I teraz tylko śmiać mi się chce, jak sobie przypomnę jak latałam jak skończona debilka z wózkiem i psem po tych wertepach w te i z powrotem. Jakby ktoś mnie z boku obserwował, to miałby niezły ubaw. Pomyślał by pewnie, że jakaś wariatka...

*A miałam na początku iść dłuższą, ale bezpieczniejszą drogą, to skrótów mi się zachciało jasna mać!

piątek, 12 kwietnia 2013

Babie nie dogodzisz?

Ehem, a spróbuj dogodzić chłopu!

Właśnie kończy mi się umowa na telefon komórkowy. Postanowiliśmy więc wspólnie z małżem, że przy przedłużaniu on weźmie nowy telefon sobie, a ja dostanę jego obecny "w spadku". Ja nie potrzebuję super wypasionego telefonu, byle w miarę się dało surfować na nim po necie, bo tego mi najbardziej brakuje w moim obecnym.
Wynegocjowałam super ofertę, wczoraj w salonie odebraliśmy wybrany przez małża telefon, wróciliśmy do domu, małż zaczął telefon konfigurować i zaczęło się. Wyliczanka co chwilę co mu się w nowym telefonie nie podoba, co ma gorszego, co mu przeszkadza. Co chwilę, raz za razem. W końcu się zdenerwowałam i odparowałam, że jeszcze trochę a mu ten telefon zabiorę i tyle! No i nagle okazało się, że ten telefon to wcale nie taki zły jednak, i że oddać nie odda.

Dodam tylko, że ostatnim razem jak mąż zmieniał telefon była identyczna sytuacja. I weź tu dogódź chłopu!