poniedziałek, 21 października 2013

Nauka popłaca

Ooo i to jeszcze jak popłaca!
Jakiś czas temu wprowadziłam nowy wieczorny rytuał sprzątania zabawek przed snem. Miałam nadzieję, że prędzej czy później (z nastawieniem na bardzo późniejsze później) doczekam się dnia, kiedy to dziecko posprząta te zabawki samo. I jakże miło zostałam dzisiaj przez dziecia zaskoczona! Po całym dniu marudy dziecięcej moje całe ciało, umysł i dusza wołały dzisiaj o odrobinę oddechu. Zasiadłam więc sobie w fotelu i, chociaż bez nadziei na sukces, poprosiłam dziecia o posprzątanie (do tej pory odbywało się to przy czynnym udziale moim i/lub męża). Jakież było moje zdziwienie, kiedy dzieć zaczął karnie zabawki wrzucać do pudła. A ja sobie siedziałam i tylko paluszkiem pokazywałam "o jeszcze to", "o i jeszcze tutaj klocek został". Jakie błogie uczucie! A jaka duma mnie rozpierała!* No i teraz będę miała nadzieję, że tak jej już zostanie na wieki wieków amen. Miło by było, prawda?

A w bonusie taka scenka z dzisiaj. Młoda przytachała do salonu kosz na pieluszki (na szczęście pusty). Poprosiłam ładnie, żeby go odniosła na miejsce. Jakby nigdy nic wzięła ten kosz, poszła z nim do swojego pokoju i grzecznie odłożyła tam, gdzie stać powinien. Próbowałam sobie przypomnieć, czy ja ją jakoś specjalnie uczyłam określenia "odłóż na miejsce", ale nie, nic takiego nie pamiętam. Jak to miło i wygodnie mieć już takie kumate dziecko!


*i to podwójnie! Z nowej "umiejętności" dziecia i z mojego genialnego pomysłu, żeby to wprowadzić w życie

środa, 16 października 2013

Pora zadbać i o siebie

A dzisiaj dla odmiany będzie coś o mnie. Bo jakoś tak mnie wzięło ostatnio, żeby w końcu o siebie zadbać. Przyznam bez bicia, że w końcówce ciąży i po porodzie zaniedbałam się i to bardzo. No bo najpierw trzeba było leżeć i pachnieć, to po co komu wtedy dobry wygląd? A potem to wiadomo, czasu dla siebie notorycznie brakowało. Aż tu w końcu spojrzałam w lustro, przyjrzałam się sobie krytycznie i stwierdziłam, że najwyższa pora działać. Zaczynając od pozbycia się wstrętnych zaskórników, multum których nabawiłam się na wakacjach (zmiany wody nigdy nie służyły mojej cerze, a teraz to wręcz zrobiły z niej koszmar).
W sprawach urodowo-kosmetycznych nigdy zbyt biegła nie byłam, do tej pory ze złym stanem cery walczyłam raz na jakiś czas używając acne-derm. A teraz pole manewru ograniczone, bo bardziej inwazyjne zabiegi, kwasy przy karmieniu piersią niewskazane. Zaczęłam więc szukać, grzebać, czytać aż natknęłam się na informacje o szczoteczce clarisonic. Jednak cena, no cóż, początkowo mnie przeraziła i odstraszyła, bo jak dla mnie jest kosmiczna, niezależnie od tego jak dobre jest to cudo. Po przeczytaniu wielu, wielu pozytywnych opinii już zaczęłam jej szukać w zagranicznych sklepach internetowych, bo taniej (taka już jestem zdesperowana!). Szczęśliwie w którejś z recenzji tej szczoteczki napotkałam na opinie (ponoć potwierzone badaniami), że właściwie identyczny efekt uzyskuje się używając... zwykłych ściereczek muślinowych. Szybkie sprawdzenie cen - nooo i to to ja rozumiem! Nabyłam więc ściereczki, dzisiaj dotarły i zaczynam testowanie! I oby okazały się tak dobre, jak o nich piszą, bo jak nie, to pozostaje mi wizyta u dermatologa...

piątek, 11 października 2013

Ząbkowanie na potęgę


Czy ząbkowanie potrafi zaskoczyć? O i to jak! A potrafi pozytywnie? Chociaż myślałam, że u nas nie, to jednak miło się rozczarowałam.
Jak dzieciowi wychodziły dolne jedynki zazdrościłam wszystkim mamom opisującym ząbkowanie mniej więcej tak "w pewnym momencie po prostu zauważyłam zęba, a nic go nie zapowiadało, żadnych płaczy, marud". Oj i to jak zazdrościłam! Przy górnych jedynkach, zwłaszcza drugiej, zazdrościłam jeszcze bardziej. Bo wymęczyły te zęby dziecia niemiłosiernie, kilka dni z rzędu widziałam, jak bardzo ją boli i cierpiałam razem z nią pomagając na ile mogłam, chociaż czasem i leki przeciwbólowe ledwo dawały radę.
Aż tu dwa dni temu znienacka, w trakcie zabawy, tak jak w cytacie wyżej, odkryłam górną dwójkę przebitą przez dziąsło. Ależ to było zdziwienie! Żadnych marudek, dzieć miał wręcz szampański humor ostatnimi dniami. I tylko dlatego, że cały czas mocno pchała ręce do buzi stwierdziłam, że posmaruję jej dziąsełko łagodnym żelem na ząbkowanie. Zaczęłam smarować, przy okazji sięgając palcem głębiej do paszczy a tu... niespodzianka! W miejscu czwórki czuję ostry różek. Jadę palcem w drugą stronę, i uwaga, uwaga - kolejna niespodzianka! Druga czwórka też się przebija. Tak, idą jej trzy zęby NA RAZ, a my właściwie tego nie odczuwamy. Szok! Do teraz się nad tym głowię jak to jest, że wyżynanie się pojedynczo zębów powodowało o wiele większe cierpienia niż wyżynanie się trzech jednocześnie. Do tego dwóch trzonowców, które ponoć "są najgorsze". Nooo takie ząbkowanie to ja rozumiem, oby tak dalej :)

wtorek, 8 października 2013

Co mają baloniki do psa?



Jak się okazuje, przypadkiem mogą mieć bardzo dużo. Wybrałam się z dzieciem naszą standardową trasą (a raczej trasą dziecia, bo to ona głównie nadaje kierunki marszu) na spacer. Trasa ta przechodzi obok sklepu zoologicznego. I tak się dzisiaj złożyło, że sklep ten obchodzi swoje pierwsze urodziny i hucznie to obchodzą, zniżki, gadżety i... baloniki. Wszędzie, na zewnątrz też. A baloniki to jest to, co dzieć bardzo, ale to bardzo lubi. Dla spotęgowania efektu powiewał sobie dzisiaj lekki wiaterek miotając balonikami na wszystkie strony. I to wystarczyło, żeby dziecia zahipnotyzować. Matka czyniła różne zabiegi, żeby jej uwagę odwrócić, żeby pójść dalej, ale nadaremnie. Na potrzeby chwili dzieć nawet nauczył się wchodzić po schodach nie na czworaka, bez pomocy mamy, przytrzymując się jedynie barierki. Nie było innego wyjścia, trzeba było wejść do środka wysępić balonika.

A że mi głupio było wchodzić tylko po balonik, stwierdziłam, że coś temu biednemu Syberjakowi też przy okazji zakupię. I tak psiakowi oberwało się smakołykami, mi długopisami a dzieciowi balonikiem. Który swoją drogą zdążyła rozwalić już w sklepie. O dziwo nie było w ogóle płaczu, jak balonik pękł; moje dziecko po prostu stwierdziło, że jest już bezużyteczny i odda go sprzedawcy ;) Kolejnego niestety nie dostała, "luźne" się skończyły, ale nic straconego, mamy wrócić jutro bo będzie nowa dostawa. O, taki fajny to sklep!

A jak ze sklepu wyszłyśmy? Cóż, łatwo nie było, trzeba było użyć podstępu. Wzięłam krakersika, bo akurat mały poczęstunek też był, szłam do wyjścia mahając nim dzieciowi przed nosem i mówiąc "chodź kochanie, mama da Ci krakersika". Komedia! Może to i mało wychowawcze, ale w tamtym momencie chrzaniłam wszelkie zasady prawidłowego wychowywania dzieci. Histeria to była ostatnia rzecz na ziemi jakiej pragnęłam, a umówmy się, maleńkie przekupstwo raz na jakiś czas nie zaszkodzi, a regułą to się nie stanie na pewno.

I tym sposobem przez głupie baloniki Syberjak miał dzisiaj spóźniony dzień psa!

czwartek, 19 września 2013

Dziwne potrawy znane z dzieciństwa

Tak się zastanawiam, czy też tak macie, że znacie z dzieciństwa takie potrawy, o których jak opowiadacie znajomym to przecierają oczy ze zdumienia lub pytają "ale jak to w ogóle można jeść...?"

A tak mnie naszło, bo właśnie zajadam kanapkę z jabłkiem (dla wielu połączenie co najmniej dziwne)  - pamiętam, że jak w domu nie było niczego słodkiego, to mama nam takie robiła, taki sycący podwieczorek/kolacja. Były też kromki chleba ze śmietaną - ale taką prawdziwą wiejską, gęstą śmietaną i cukrem. Uwielbiam je i lubię od czasu do czasu sobie zjeść takie kanapeczki przy okazji wspominając beztroskie dzieciństwo.

Z innych potraw przychodzi mi do głowy wgilijny barszcz grzybowy z fasolką (oj ile osób się krzywi na sam opis ;) ) czy kruche ciasteczka z bezą, zwane u nas w rodzinie antoninkami (nikt nie wie dlaczego, nawet moja stuletnia ciocia), których nie zna prawie nikt i które zawsze wszędzie robią furorę (czasem spotykam ich w wersji przekładanej marmoladą, ale nigdy w takiej, jak robiło się u nas w domu).

No to jak to jest z tym u Was? Bardzo jestem ciekawa!

sobota, 14 września 2013

Ach te kamyczki



Dzieć ma ostatnio nowe hobby. Kamyczki. Na spacerze co i rusz jakieś podnosi i zawsze przynajmniej jednego musi przynieść ze sobą do domu. Potem sobie siada z nimi na podłodze i przez przynajmniej kwadrans matka ma spokój, bo ta sobie siedzi i te kamyki podnosi do góry i upuszcza, podnosi i upuszcza, i tak w kółko.
Wczoraj na dodatek siadła sobie z Syberjakiem i cała nasza trójka była wniebowzięta. Dzieć, bo miała towarzystwo do zabawy, Syberjak, bo w końcu się ktoś nim zainteresował, i ja, bo mogłam w spokoju popracować.
I tak sobie siedziała z pieskiem, to upuszczała te kamyczki, to podstawiała psu pod pysk, on brał je delikatnie i puszczał przy głośnych wybuchach śmiechu dziecia. Raj, czyż nie?
A no istny raj to był, lecz jedynie do czasu. Po zabawie próbowałam te kamyczki (sztuk dwie) znaleźć, ale się nie udało. Pomyślałam - trudno, zjeść ich nie zjadła, znajdą się, pewnie upchnęła w jakiejś dziurze. Ale to, gdzie kamyczki się ostatecznie znalazły przeszło moje najśmielsze oczekiwania.
Dzisiaj rano zwrócił je... pies. Dosłownie... Znaczy wróć, zwrócił jednego, co się stało z drugim dalej nie wiadomo. Podejrzenia są, że nadal siedzi w brzuchu psa. A że "zwracanie" psu nie przechodziło pognaliśmy do weta. Dowiedzieliśmy się, że taki mały kamyk na szczęście raczej mu nie zaszkodzi, ale może pomęczyć, zwłaszcza przy wydalaniu. Nawet łaskawy pan weterynarz dał jakiś środek na lepszy "poślizg" haha.
Tym sposobem jesteśmy lżejsi o pięćdziesiąt dychaczy, ale bogatsi o nową wiedzę i nową kategorię w sprawach dzieciowych. Do kategorii "rzeczy, którymi dzieć nie powinien się bawić" doszła kategoria "rzeczy, którymi dzieć nie powinien się bawić z psem".

środa, 11 września 2013

Gdy pogoda nie rozpieszcza



Można się porozpieszczać w inny sposób, zwłaszcza, gdy dzieć ma jedną z tych "łaskawych chwil".

Co prawda jeszcze chwilę temu była mega maruda, bo ze spaceru nici.

Ale...
...w piekarniku już dochodzą muffinki wypełniając dom miłych zapachem, zmieszanym z zapachem świeżo zaparzonej kawy...
...dzieć śpi, matka zasiadła z kawką czekając, aż muffiny dojdą i delektuje się chwilą.
I teraz nawet jesień nie straszna

czwartek, 15 sierpnia 2013

Jak Syberjak uczył się pływać

Ucichłam, bo w końcu, po 4 latach udało nam się wyjechać na dłuższy urlop! To tak tytułem wstępu. Byliśmy sobie nad jeziorkiem. I postanowiliśmy również "odświeżyć" umiejętności pływackie Syberjaka. Umiejętności to za dużo powiedziane. Syberjak do tej pory z całym swoim 4-letnim życiu pływał raz. A dokładniej jak nie widział brzegu, to się topił, a jak widział, to płynął.

Syberjak nie przepada za wodą. Dobra jest tylko taka, co sięga mu najwyżej brzucha i tylko, jeśli on sam akurat ma ochotę do niej wejść. Zwykle niczym arystokrata nawet głupią mini kałużę omija szerokim łukiem. Co ma i swoje dobre strony, jakby na to nie patrzeć.

Postanowiliśmy spróbować go jednak jakoś przekonać do wody i pływania. Rzucając patyczki. Przez bite dwa tygodnie wyglądało to tak, że jeśli goniąc za patykiem przestawał czuć dno zatrzymywał się jak wryty i tyle było z aportowania. Żadna siła nie była w stanie go zmusić do zanurzenia się. Ostatniego dnia się w końcu przełamał. Tyle tylko, że zamiast płynąć próbował... chodzić po wodzie! Dosłownie! Bił łapami wodę jak szalony, ale jak już patyczka dorwał, płynął ładnie do brzegu. Jednak wystarczało 10 minut przerwy w aportowaniu, i Syberjak znowu zapominał, że pływać potrafi i cała zabawa zaczynała się od nowa. Długie przekonywanie się, że można jednak się zanurzyć, jak już ewidentnie inaczej patyczka nie szło dostać, próba "skakania" na kijek z nadzieją, że może tak uda się ominąć konieczność pływania (nie, nie udało się). W końcu próby chodzenia po wodzie i na koniec pływanie. Uparte stworzenie!

Tak, taki nam się anty-pływacki egzemplarz trafił. W przeciwieństwie do dziecia. Ta z założonymi rękawkami już się sama na brzuszku unosi i czasem próbuje nawet płynąć machając rękami i nogami. Przynajmniej w jej przypadku mogę pękać z dumy z umiejętności pływackich!

sobota, 20 lipca 2013

Śmieciarz

Rośnie mi mały śmieciarz, jak nic. Na spacerach dzieć skrupulatnie musi się zatrzymać przy każdym jednym śmieciuszku i go podnieść. Nie przepuści żadnemu, nie ma zmiłuj! A że śmieci naokoło dostatek...
Cóż, wymarzony mój przyszły zawód dla dziecia to nie jest, więc chrzanię gadki o respektowaniu wyborów dziecka i stanowczo się sprzeciwiam śmieciozbiórce w takiej formie. Taka ze mnie wyrodna matka ;)

A może mi przyszła ekolożka rośnie dbająca o czystość środowiska naturalnego, hmmmm? Póki nie będzie chciała przykuwać się do kominów czy drzew nie miałabym wiele przeciwko, tylko z tym sprzątaniem śmieci niech się jednak jeszcze trochę wstrzyma. Przynajmniej dopóki nie nauczy się wpakowywać je do kosza zamiast do buzi.

wtorek, 9 lipca 2013

Jak pies z... dzieciem

Po kilku tygodniach względnego spokoju, kiedy to dzieć zdawał się psa prawie nie zauważać, dla Syberjaka znów nastały ciężkie czasy. Odkąd dzieć zaczął chodzić, poznaje wszystko na nowo, z innej, tym razem stojącej perspektywy. Tym samym i Syberjak znów okazał się ciekawym przedmiotem badań - a co się stanie jak włożę palca w oko? A jak pociągnę za ucho? A co tam w paszczy ciekawego słychać? A jakie fajne futro do ciągnięcia! A i oprzeć się można jak się człek za bardzo rozpędzi i ciężko wyhamować. Biedny już nie wie gdzie się chować, gdzie nie pójdzie - dzieć za nim. I już widziałam, że Syberjak ma tego męczenia serdecznie dość!
I tu zdecydowanie wkroczyłam do akcji. Żeby ten mały człowieczek nie kojarzył się psu jedynie z byciem zamęczanym, od wczoraj dzieć co jakiś czas karmi Syberjaka smakołykami. W ten sposób bardzo szybko stała się najlepszym przyjacielem - rano nawet do niej podszedł, położył się obok, pokazał brzuch i domagał się mizianka. Jak to niewiele psu do szczęścia potrzeba :)
Kryzys chwilowo zażegnany! I tak, wiem, że to obróci się przeciwko mnie i niechybnie skończy dzieleniem się z psem jedzonkiem jak mama nie patrzy. Ale pewnie tak czy inaczej by nas to czekało, nie ma co się oszukiwać...
Tym samym równowaga znów została przywrócona, przynajmniej póki co ;)

PS. Oczywiście to nie jest tak, że pozwalam dzieciowi psa męczyć do woli, o nie! Reaguję, nie pozwalam, uczę, że pieskowi tak nie wolno robić, że zamiast ciągnąć za futro lepiej pogłaskać. I na jakiś czas to zadziałało, ale obecnie dzieć ma jakiś etap buntu i zaczyna z powrotem robić wszystko, co zakazane i czego już się nauczyła, że nie wolno. Cóż, trzeba uzbroić się w cierpliwość i przeczekać, konsekwentnie przypominając, co jest zabronione. Nikt nie mówił, że będzie łatwo.

sobota, 6 lipca 2013

Będę Chrzestną!

Zostałam bardzo miło zaskoczona przez brata, który poprosił mnie o zostanie chrzestną ich synka. Nie spodziewałam się, więc tym bardziej miła niespodzianka. Ale jakbym coś wcześniej nosem czuła, u znajomej, która swoimi rękami wyczarowuje przeróżne cudeńka, zamówiłam o wiele wcześniej  na prezent maskotkę. Ale nie taką zwykłą maskotkę. Z doświadczenia już wiem, co takie szkraby najbardziej lubią, więc zamówienie było precyzyjne. Miała to być maskotka, która pobudzi zmysły malucha swoim wyglądem, rodzajami użytego materiału, tasiemkami itp. Nie chciałam kupować niczego w sklepie. Chciałam, żeby to było coś wyjątkowego, jedynego w swoim rodzaju. Rezultat przeszedł moje najśmielsze oczekiwania, takiego cuda nie widziałam jeszcze nigdzie. Powstało niezwykłe sensoryczne sowiszcze



Prawda, że genialna? Aż sama żałuję, że takiej dla mojego dziecia nie miałam
Jak tylko dowiedziałam się, że mam być chrzestną zamówiłam dodatkowo u tej samej znajomej szatkę i pudełeczko pamiątkowe (zamiast kartki), o takie




Mam nadzieję, że obdarowany będzie zadowolony!

Ach już się nie mogę doczekać tego wielkiego dnia, tym bardziej, że będzie to też kolejna okazja do spotkania z rodziną, którą z racji dzielących nas kilometrów zbyt często się nie widujemy.

No i przy okazji matka się laszczy, był pretekst do kupienia nowych butów (a zakupy to jest to, co tygryski lubią najbardziej, zwłaszcza ciuchowe!), jeszcze fryzjera odwiedzi, a co! Jak szaleć to szaleć :)

PS. Jeśli chcecie dowiedzieć się więcej o sowiszczu i jego właściwościach i zobaczyć, jakie cudeńka jeszcze oferuje wykonawczyni tych prezentów koniecznie zajrzyjcie na jej bloga -> klik
Wyczarowała już dla nas niejedną rzecz, a z pewnością to jeszcze nie koniec!

Wszystkie zdjęcia z tej notki są autorstwa dagetArt. Notka nie jest w żaden sposób sponsorowana.

piątek, 28 czerwca 2013

Tup tup tuptanko

Nareszcie doczekałam się tego dnia. A myślałam, że on już nigdy nie nastąpi! Dzieć zaczął dzisiaj samodzielnie tuptać. Duma mnie rozpiera, a jak!
Przy okazji potwierdziła się moja teoria, którą uknułam jakiś czas temu względem sposobu rozwoju dziecia. Okazuje się, że ona nie lubi rozmieniać się na drobne. Po prostu "cichaczem" rozpracowuje sobie umiejętności i dopiero, kiedy wszystko ma już przygotowane to zaczyna, od razu z grubej rury. Tak było z raczkowaniem, tak było z gaworzeniem (o tutaj to co ja się namartwiłam, bo gaworzyć bardzo długo nie chciała!), tak samo jest teraz z chodzeniem.
Jeszcze kilka dni temu nie miała nawet najmniejszej ochoty sama stać. Jeszcze dzisiaj rano nie chciało jej się zrobić ani jednego kroku (ostatnie dni robiła po maks 3-4 jak miała nastrój, ale musiałam być blisko, bardzo blisko, inaczej stawała jak wryta i ani drgnęła, a i tak robiła to bardzo niechętnie).
A dziś po południu zaczęło się od kilku kroczków, bardzo nieporadnych. Jednak zauważyłam, że bardzo szybko te kroczki zaczęły być dość pewne. Zaczęłam więc zwiększać dystans. Po 20 minutach dzieć przechodził już cały pokój. Niedługo później salon i przedpokój. A po 2 godzinach chodziła po całym mieszkaniu bez problemu zmieniając kierunki. A jak był klap na tyłek, to zaraz wołanie o pomoc, żeby ją podnieść i chodziła dalej. Momentami nawet niemal biegała.
Znajoma wróży mi, że jak dzieć mi zacznie mówić, to od razu całymi zdaniami. Dziś stwierdzam, że jest wielce prawdopodobne.

środa, 26 czerwca 2013

Piskacz piszczy

Ale o oponach nic nie będzie, żeby nie było.
Za to o piskach. Notorycznych i nieustających.
Dzieć miał już kiedyś fazę piszczenia, i już myślałam, że gorzej być nie może, że jak ustało, to już po sprawie i moje uszy odetchną na długo. Oj naiwna ja!
Jakiś czas temu zaczął nam się bunt roczniaka - podkówka, ryki i histerie wliczając w to tarzanie się po podłodze i walenie w nią rękami i nogami dosłownie o wszystko. Bo z zabawką nie da się czegoś zrobić. Bo nie pozwalam otwierać szafki. Bo nie dopuszczam do miski psa. Bo drzwi się nie chcą zamknąć. Bo drzwi się nie chcą otworzyć. Bo nie udało się wejść na mebel. Bo sama nie wiem, ale może się wścieknę ot tak. Itd., itp. W kółko i na okrągło. Wydawało, się że to apogeum, trzeba przeczekać, minie. Głupia ja.
Do powyższego repertuaru kilka dni temu dołączyły piski. I te piski wcześniejsze przy tych obecnych to pikuś był. Bardzo mały pikuś. Momentami mam ochotę jej podstawić pod buzię jakieś szkliwo i sprawdzić, czy pęknie. Tylko szkoda tej ładnej buźki, więc hamuję swe eksperymentatorskie zapędy.
Za to moje uszy eksperymenty mego dziecia z własnymi możliwościami wokalnymi jakoś muszą wytrzymać. Jak nie ogłuchnę niebawem będzie cud. A jeszcze dodać trzeba, że dzieć piszczy nie tylko ze złości. Piski radości też są, równie częste i o równie wysokich tonach. Nieraz mamie wprost do ucha. Tym sposobem jak dzieć nie śpi to mam jeden wielki repertuar pisków przeróżnej maści.
Błagam, niech mi ktoś powie, że to się kiedyś skończy i nastąpi to wcześniej niż przed osiemnastką!

wtorek, 18 czerwca 2013

To Już Rok...

I stało się. Od soboty moje maleństwo już nie jest niemowlaczkiem, ale małym dzieckiem. A ja nawet sama nie wiem, kiedy to minęło. Za nami rok wielkich zmian, nowych odkryć, cudownej przygody. Rok, który tak wiele wniósł do naszego życia. Niesamowite było przyglądać się rozwojowi tego małego człowieczka, który w tym czasie postępował ekspresowo. Wciąż mnie zadziwia, jak bardzo i jak szybko dzieć zmieniał się w tym czasie. Jest to chyba najbardziej niesamowity rok w życiu człowieka.
Z jednej strony aż łezka się w oku kręci, że dziecko coraz bardziej "dorośleje", chciało by się łapać te chwile i zatrzymywać na zawsze, a one są przecież takie ulotne.
Ale z drugiej strony za nami dopiero początek tej przygody. Jeszcze tyle nas czeka, tyle nowych odkryć, dni, które ciągle będą przynosiły coś innego, coś zaskakującego. Pewnie nie raz dzieć nas doprowadzi do łez - tych wzruszenia i nie tylko.
Rok temu nasze życie wywróciło się do góry nogami. Ale była to najlepsza rzecz, jaka mogła mnie spotkać. Najmilsza w świecie rewolucja. Nie wyobrażam już sobie życia bez tego wszędobylskiego, nieco histerycznego, ale jednak głównie pogodnego, kochanego szkraba :*

środa, 12 czerwca 2013

Oszust

Dzisiaj doszłam do wniosku, że moje dziecko to oszust. I to niezły! Matkę w kwestii samodzielnego stania oszukuje, i to jak się okazało, dość ostro ;)
W domu mały pieronek do stania samodzielnego nie garnie się w ogóle*, od razu szuka podpórki, czasem jak się zapomni to chwilę postoi (jak ostatnio, kiedy była wielka potrzeba ściągnięcia opaski nie puszczając tego, co trzymała w jednej rączce. Drugą opierała się o krzesło, więc chwilę musiała sama stanąć, żeby zdjąć to ustrojstwo. Ale jak tylko opaska opuściła głowę znowu się oparła).
A dzisiaj na spacerku zrobiliśmy sobie odpoczynek i siedliśmy na ławeczce. Dzieć ostatnio ma fazę na dotykanie wszelkich krzaczków, więc podeszłam z nią do jednego, postawiłam, z ciekawości lekko puściłam a ona sobie stanęła jakby nigdy nic. I stała. I tak za każdym razem. Stała bardzo długo, a jak nią gibało to chwila moment łapała równowagę. Aż po naprawdę dłuższej chwili się męczyła i był kontrolowany klap na tyłek. Dodam, że na nogach miała mięciutkie buciki ze skórzaną, niczym nie usztywnianą podeszwą
A to domowy leniuszek!

PS. Po przyjściu do domu znowu zaczęła udawać, że stać sama nie potrafi. No oszust jak nic!

* A ja wiem, że umie, bo już kilka razy sama stanęła, czym oczywiście za pierwszym razem wprawiła mnie w niezłe osłupienie

niedziela, 9 czerwca 2013

Nosidłowe dylematy

Za jakiś czas wybieramy się na wakacje, poodpoczywać nad jeziorem i połazić po pagórkach mniejszych bądź większych. Samemu takie wyjazdy były proste jak drut, ale wystarczyło jedno dziecko, żeby przewrócić to do góry nogami. Pominę już kwestię wyboru kwatery, a skupię na temacie notki.
Po pagórkach wiadomo, z wózkiem nawet nie ma co się wybierać, a dzieć jeszcze niechodzący, a nawet jak będzie, to kilkugodzinnego marszu na własnych nogach nie wytrzyma.
Czyli co? Czyli trzeba zaopatrzyć się w nosidło. Tylko jakie? Rozważamy trzy:

Pierwsze to nosidło turystyczne, na stelażu. Zalety? Niewątpliwie to, że dziecko nie jest przyklejone do rodzica, więc i rodzic i maluch w ciepły dzień się nie grzeją nawzajem swoimi ciałami. Poza tym można zrobić sobie przerwę, dziecko w nosidle postawić na ziemi i odpocząć. Fajną opcją jest też daszek przeciwsłoneczny i osobny przeciwdeszczowy
Wady? Te naprawdę porządne potrafią kosztować majątek. A w tańszych może się okazać, że dziecko nie siedzi dobrze, tylko wisi na pachwinach - a tego unikam jak ognia. No i gabaryty - na pewno nie można nazwać ich "kompaktowymi".

Kolejne jakie bierzemy pod uwagę to nosidło mei-tai. Zalety? Małe, lekkie, poręczne, łatwe do zamotania - hybryda nosidła z chustą mająca nad chustą tę przewagę, że szybko się je zakłada. Dobre i dla dziecka i dla rodzica. Zapewnia jak najbardziej naturalne noszenie. Do tego małe gabaryty, łatwo go zabrać wszędzie ze sobą nawet, jak dziecka w nim akurat nie niesiemy. Wady? Do codziennego użytku jak dla mnie brak. Na dłuższe marsze to jak dla mnie w porównaniu do nosidła turystycznego: na postojach jak chce się odpocząć nie da się odłożyć dziecka z nim na bok, trzeba rozwiązać. I zdecydowanie wzajemne grzanie się.

I na koniec nosidło ergonomiczne. Zalety? Podobne co w przypadku mei-tai. Ale mają jedną przewagę nad nimi - są jeszcze łatwiejsze w zakładaniu (a przynajmniej tak mi się wydaje). Niektóre też mają klamrę spinającą pasy naramienne - super sprawa. Wady? W porównaniu do nosidła turystycznego znowu tak samo jak w przypadku mei tai. I nie jestem do końca przekonana do sprzączek, te gorzej wykonane mogą się luzować, co na dłuższą metę może okazać się denerwujące i mało bezpieczne. Zwykłe wiązane pasy materiału mogą się okazać wygodniejsze jeśli chodzi o najlepsze dopasowanie założonego nosidła. Są też one gabarytowo nieco większe od mei-tai

No i masz babo placek - i co tu wybrać?
Macie jakieś doświadczenia z tymi nosidłami? Jak tak - koniecznie podzielcie się opiniami!

sobota, 8 czerwca 2013

Tydzień... łapania moczu. A może i dwa

Znowu zamilkłam, ale jak zawsze - jak mnie mało na blogu to możecie się spodziewać, że dużo się u mnie dzieje.
Winna jestem kilka słów wyjaśnienia odnośnie ostatniej notki. Kręcz minął miesiąc temu sam z siebie jak ręką odjął, w związku z czym szpital szczęśliwie nas ominął. Ale czy na dobre, to się jeszcze okaże.
I tu wracamy do sedna dzisiejszej notki.
A zaczęło się to tak:
Tradycyjnie, jak co sobotę, 2 tygodnie temu wybraliśmy się z dzieciem na basen. Tego dnia obsługa się zgapiła, zimna była i woda i powietrze i dzieć nam zmarzł porządnie - aż zębami szczękała na koniec! Dostała wysokiej temperatury, którą leki zbijały, ale która wracała. Myśleliśmy, że może się zaziębiła, ale poza gorączką innych niepokojących objawów nie było. Po 2 dniach wezwaliśmy lekarza do domu. Osłuchowo czysto, uszy ok, zębów nie widać - no to może pęcherz? Już takie podejrzenie było wcześniej przez nawracające co jakiś czas bez przyczyny wymioty. Zalecenie - zrobić badanie moczu a po kilku dniach na kontrolę do pediatry. A do badania moczu wiadomo - siuśki trzeba złapać. I tu zaczęły się schody.
Najpierw stwierdziłam, że spróbuje z woreczkiem. Rano pognałam do apteki, zakupiłam jeden, jedyny woreczek jaki jeszcze mieli na stanie, założyłam dzieciowi pełna nadziei i trrrrrrach - dzieć postanowił akurat zrobić kupę, w porze, o jakiej raczej jej się nie zdarza. No fak. Ale nic, nie zrażamy się. Spróbujemy z pojemniczkiem. Rozebrałam dziecia, siadłam z nią na kolanach, pod spód miska i czatujemy. Godzinę siedziałam, z zegarkiem w ręku. W końcu dzieć łaskawie postanowił siusiu zrobić - celując wszędzie, tylko nie do pojemnika. Ok, matki wina, wiem, źle trzymałam, ale celowanie dziecko zdecydowanie mogłoby poćwiczyć, co by mi życie ułatwić ;) Cóż, działamy dalej - może by tak znowu woreczek? Akurat mi się dziecię wcześnie rano obudziło na jedzonko, żal nie skorzystać z okazji, nakarmiłam, założyłam woreczek, położyłam jeszcze spać. Dzieć obudził się, nie zgadniecie... z KUPĄ! Co jej się ostatnio niemal w ogóle nie zdarza. Tu cisnęło mi się już pełno przekleństw na usta, ale co tam, jeszcze jest czas, założymy drugi. Założyłam. Za jakiś czas sprawdzam, a tu coś dzieć ma dziwnie mokrego bodziaka. Rozbieram - no tak, woreczek się odkleił tak niefortunnie, że siuśki z pampka wyleciały... Noooo tu już byłam na skraju.
Zrezygnowana gdzieś wyczytałam "super" pomysł - wyparzyć nocnik i łapać do nocnika, potem przelać. A może by tak spróbować? I.... tadam! Udało się! Mocz oddaliśmy, następnego dnia do pediatry.
I tu kubeł zimnej wody na głowę - mocz chyba źle pobrany, bez posiewu i tak to na nic się zda. Mocz do powtórki, plus do tego posiew. Aaaaaa trzymajcie mnie!
I tak teraz nie wnikając w szczegóły, kolejne badanie ogólne moczu wyszło dobrze, pierwszy posiew nie wyszedł, źle pobrana próbka (a było prosto do pojemniczka!). Drugi też raczej nie wyszedł. W poniedziałek pediatra, ciekawe co na to powie ;) pewnie posiew znowu do powtórki, cudownie! Jak tak dalej pójdzie zostanę mistrzem łapania siuśków - w końcu praktyka czyni mistrza, prawda?

PS. Przyczyna gorączki się wyjaśniła - była to po prostu... trzydniówka. W dniu wizyty u pediatry dziecia wysypało. Ale ten cholerny mocz i tak zbadać trzeba...

niedziela, 28 kwietnia 2013

Nie ciesz się za wcześnie...

I od czego by tu zacząć? Może od tego, że już było tak pięknie, że po początkowych problemach związanych z hipotrofią dziecia i niekończącymi się wycieczkami po lekarzach (głównie "na wszelki wypadek", ale jednak) w końcu usłyszeliśmy, że jest wszystko w porządku, że dziecko rozwija się zupełnie prawidłowo, nie ma się do czego przyczepić i w ogóle super, ekstra, fantastycznie.
W końcu mogliśmy odetchnąć z ulgą.
Nie na długo...
W zeszłą sobotę u dziecia ni stąd ni zowąd zaczęły pojawiać się dziwne przykurcze szyi. Wyglądało to tak, że mocno ściągało jej głowę do lewego barku, zupełnie niezależnie od niej. W niedzielę nasiliło się to jeszcze bardziej więc pognaliśmy do pediatry. Babeczka dziecia obejrzała, stwierdziła, że obrazowo wszystko jest ok, ale jeśli do poniedziałku nic się nie zmieni pilnie do neurologa lub szpitala.
Udało mi się cudem wbić nas na wizytę u neurologa w poniedziałek. Diagnoza - napadowy kręcz szyi, ponoć najprawdopodobniej nic groźnego, ale trzeba zrobić dodatkową diagnostykę. EEG i rezonans, żeby wykluczyć poważniejsze stany.
I tu zaczęły się schody, bo rezonans u tak małego dziecka można zrobić tylko w narkozie. Najlepiej w szpitalu. A umówić się na samą diagnostykę graniczy cudem, chociaż i wtedy spędzić tam trzeba trzy dni minimum. Bo tak normalnie, jeśli w ogóle łaskawie przyjmą, to się poleży tydzień, a może i półtora jak się dziecku jeszcze uda załapać na rotawirusa (a wg naszej pediatry najpewniej uda). Załamałam się totalnie. Zamykać właściwie zdrowe, niezwykle ruchliwe, żywe dziecko na tydzień w szpitalu po to, żeby zrobić dwa badania? Narażać na inne zarazki? Niepojęte!
Z różnych przyczyn w ostatni piątek trafiliśmy jeszcze do innej pani neurolog, która bardzo uważnie dziecko obejrzała, potwierdziła diagnozę, ale stwierdziła, że z dalszymi badaniami by się nie spieszyła, ale tylko obserwowała póki co. Według jej słów nie narażałaby zdrowego dziecka na pobyt w szpitalu i ewentualne negatywne skutki narkozy. Zaleciła obserwację przez miesiąc, a gdyby w atakach skurczu dziecko wyglądało, jakby traciło kontakt z rzeczywistością, lub gdyby wystąpiły inne niepokojące objawy - od razu szpital.
Posłuchamy jej, bo i tak za bardzo innego wyjścia nie mamy. Zaczyna się długi weekend, urlopy, nie wiadomo jak długo by nas trzymali w szpitalu żeby było miejsce i lekarz do rezonansu. Małż wybywa na 2 tygodnie w delegację. Wróci, pójdziemy kontrolnie znów do neurologa i wtedy podejmiemy decyzję co dalej.
Trzymajcie za nas kciuki, oby nic gorszego nie wyszło! Przydałoby się w końcu trochę spokoju, i dla nas, i dla dziecia

piątek, 19 kwietnia 2013

Wybrała się matka na spacer

Zachciało się dzisiaj matce spaceru po łąkach. Z wózkiem i Syberjakiem na dodatek. Miałam tam pójść tylko na momencik, wejść, zobaczyć troszkę jak tereny od strony nigdy nie zwiedzanej wyglądają i wrócić. Ale droga była taka fajna, równa, porośnięta trawką, że zachciało mi się pójść dalej.
I poszłam, na górkę, z górki... no tak z górki, a wyszło na to, że jednak pod górkę. Stwierdziłam, że kamienistą drogę jeszcze przeżyję, wszak do domu już nie tak daleko, drogę znam, skróty znam, cofać się nie będę. Więc jak tylko nadarzyła się okazja to popędziłam skrótem*. I jak szybko popędziłam, tak jeszcze szybciej wracałam, kiedy po przebrnięciu przez milion kałuż i nierówności (jakoś mi się udało je ominąć) natrafiłam na błocko, którego wózkiem nie pokonałabym nigdy. A że zbliżała się pora jedzenia i drzemki dziecia, stwierdziłam, że pójdę drugim skrótem, a co! No i zonk... Tutaj matka natrafiła na kałużę, którą może sama by przeskoczyła. Ale z dzieciem, hmmm. Musiałabym najpierw rzucić dzieciem, a za nią wózkiem. Ryzykowna impreza. Więc już niemal biegiem (wszak w każdej chwili dzieć mógł wszcząć alarm, że jeść i spać) ruszyłam z powrotem, na dobrze znaną mi ścieżkę, idącą nieco naokoło, ale równą, szeroką. A tu kolejny zonk. Budują tam biurowiec - przejścia nie ma (a jeszcze w lutym było). No kur....czaki. Zrezygnowana, zmachana, spocona i ziejąca z zadyszki cofnęłam się modląc, żeby znaleźć w końcu jakieś wyjście z tego labiryntu, bo przecież cofać się godzinę nie będę! I to pod górę, po kamieniach, o co to to nie!
I tadam, udało się, po pięknym prostym asfalcie w końcu wróciliśmy do domu. Godzinę później, niż powinno nam to zająć. Ja zmęczona przeokropnie (oj coś czuję, że zakwasy jutro będą), ale za to dzieć i Syberjak byli wniebowzięci.

I teraz tylko śmiać mi się chce, jak sobie przypomnę jak latałam jak skończona debilka z wózkiem i psem po tych wertepach w te i z powrotem. Jakby ktoś mnie z boku obserwował, to miałby niezły ubaw. Pomyślał by pewnie, że jakaś wariatka...

*A miałam na początku iść dłuższą, ale bezpieczniejszą drogą, to skrótów mi się zachciało jasna mać!

piątek, 12 kwietnia 2013

Babie nie dogodzisz?

Ehem, a spróbuj dogodzić chłopu!

Właśnie kończy mi się umowa na telefon komórkowy. Postanowiliśmy więc wspólnie z małżem, że przy przedłużaniu on weźmie nowy telefon sobie, a ja dostanę jego obecny "w spadku". Ja nie potrzebuję super wypasionego telefonu, byle w miarę się dało surfować na nim po necie, bo tego mi najbardziej brakuje w moim obecnym.
Wynegocjowałam super ofertę, wczoraj w salonie odebraliśmy wybrany przez małża telefon, wróciliśmy do domu, małż zaczął telefon konfigurować i zaczęło się. Wyliczanka co chwilę co mu się w nowym telefonie nie podoba, co ma gorszego, co mu przeszkadza. Co chwilę, raz za razem. W końcu się zdenerwowałam i odparowałam, że jeszcze trochę a mu ten telefon zabiorę i tyle! No i nagle okazało się, że ten telefon to wcale nie taki zły jednak, i że oddać nie odda.

Dodam tylko, że ostatnim razem jak mąż zmieniał telefon była identyczna sytuacja. I weź tu dogódź chłopu!

środa, 13 marca 2013

Pierwsze Prawidło Dzieciowe

Nieważne jak bardzo wypasioną zabawkę kupisz, najciekawsze, najbardziej interesujące, najlepsze do zabawy będzie opakowanie po niej.

wtorek, 5 marca 2013

Zębulek

Tadam, mamy kolejną nowość! Tym razem mlecznobiałą. Po trzech miesiącach męki w końcu wykluł się pierwszy zębulek. I wcale nie dwójka, jak podejrzewałam, ale jedynka. I nie lewa a prawa, co by było jeszcze bardziej przewrotnie.
A tego pierwszego zębola to ja sobie zapamiętam na długo za sprawą gorączki, wymiotów, mega marudy w dzień i w nocy, rozdzierających płaczy, braku apetytu itp. itd. Wymęczył dziecia i mnie przy okazji... Ząbkowanie w chyba najgorszym możliwym wydaniu. Szczęśliwie dzieć tego pamiętać nie będzie, czego jej zazdroszczę.
A jak już się ząbek wykluł to wróciło moje pogodne, radosne, bezproblemowe dziecko.
I teraz tylko się modlę, żeby kolejne mleczaki wychodziły łagodniej, bo powtórki z rozrywki mnie bankowo wykończą tak psychicznie jak i fizycznie

sobota, 2 marca 2013

Mamamy to!

Wreszcie nareszcie doczekałam się tak długo wyczekiwanego gaworzenia. Dzieć się tak mocno do tej pory skupiał na rozwoju fizycznym, że ćwiczenie mowy było daleko w tyle i już się powolutku zaczynałam niepokoić.
Ale dzisiaj w końcu się zaczęło "baba" "tata" a nawet "mama"! I duma mnie rozpiera, ha!

No a wraz z gaworzeniem zaczęło się mega mlaskanie - hmmm czy to normalne? Bo pierwsze słyszę, żeby dzieci tak mlaskały...

A poza tym to w chodzeniu przy meblach dzieć coraz sprawniejszy, a tym samym ja coraz bardziej drżę przed momentem, kiedy mała całkiem samodzielnie pójdzie w świat. Bo to żywe srebro i już teraz wszędzie jej pełno i ciężko za nią nadążyć.

poniedziałek, 25 lutego 2013

Sposób na dziecia

Sądne dni ostatnio z dzieciem mamy. Ząbkowanie połączone z lękiem separacyjnym w niemal najgorszym możliwym wydaniu to koszmar każdego rodzica. A w naszym przypadku to głównie mój koszmar. Bo dzieć jak marudny toleruje tylko jedno jedyne miejsce - u mamy na rączkach. I tylko u mamy. Tym sposobem po nocach nie sypiam, bo tulić trzeba jak się dzieć przebudzi*, czasem i bite półtorej godziny, a w dzień też nie odpoczywam bo praca, bo pies, bo obowiązki domowe, o opiece nad małym tornadem, które to na zmianę ryczy, piszczy, łazi po całym domu i włazi na co popadnie nie wspominając. Już ledwo zipię.

I kiedy już byłam na granicy załamania nerwowego (dosłownie) odkryłam pewną rzecz, przy której aż na usta cisnęło mi się EUREKA! ale wypowiedzieć się go chociażby szeptem się nie odważyłam, bo dzieć właśnie usnął. A to w obecnej sytuacji stan cenniejszy niż cokolwiek innego na świecie.

A co takiego się stało? Odkryłam, zupełnym przypadkiem, że jeśli dzieć tylko marudzi w łóżeczku, ale jeszcze nie płacze histerycznie (no bo taka się krzywda dzieje, że na rączki wziąć nie chcą...) to wystarczy ją złapać za boczki i jak za dotknięciem magicznej różdżki dzieć się wycisza i zasypia. Co za wytchnienie dla mych rąk!

A teraz najlepsza część - okazało się, że metoda działa również zastosowana przez małża. I teraz matka w końcu nie musi zrywać się każdorazowo do płaczącego dziecia. Może spokojnie sobie leżeć, odpoczywać i czekać, aż tatuś opanuje sytuację. A przynajmniej może w większości przypadków. Cóż za ulga.

Swoją drogą naprawdę czasem zaskakuje mnie to, jak naprawdę przedziwne preferencje dziecko potrafi wykazywać. No bo serio, czy ktokolwiek z Was wpadłby celowo na to, że maluch uspokoi się po złapaniu za boczki?

*a potrafi się przebudzać co godzinę - dwie

piątek, 22 lutego 2013

Pobaw się ze mną

Scenka z dzisiaj. Dzieć wspiął się na komodę i się cieszy w głos. Syberjak widząc to uznał, że to zaproszenie do zabawy i w te pędy podbiegł do dziecia ze swoją zabawką, rzucił jej pod nogi i patrzył wyczekująco, żeby mu mała ją rzuciła do zaaportowania. No cóż, nie doczekał się niestety biedak, jeszcze nie. I za nic nie mógł pojąć, dlaczego ten mały ludź nie podejmuje zaproszenia do zabawy.
Ale jak tylko dzieć nauczy się celowo rzucać mu zabawki nie biorąc ich do buzi w międzyczasie, to Syberjak będzie miał istny raj. A ja (mam nadzieję) święty spokój!

czwartek, 21 lutego 2013

Pierwsze kroczki

No i proszę, dzieć jeszcze nawet ząbków nie ma (ale ostro nad nimi pracuje, ciężkie dni mamy przez to) a już zaczyna chodzić! Przed chwilą przedreptała wzdłuż całej komody trzymając się jej. 8 miesięcy i 6 dni. Skubaniec mały!

wtorek, 19 lutego 2013

A spróbuj mi czegoś zabronić...

Dzieć zaczyna pokazywać charakterek. Od jakiegoś czasu uczymy ją, że niektórych rzeczy nie wolno jej robić, że czegoś jej nie wolno dotykać. Wiadomo, czym skorupka za młodu nasiąknie, tym... łatwiej rodzice będą mieli w przyszłości. Przynajmniej w teorii, bo póki co praktyka pozostawia wiele do życzenia.
Dzieć jest mały więc sprawa oczywista, na zakazy (jeszcze) reagować nie musi. Ale jednak jakiś czas temu zakazy zaczęły częściowo działać, ku mojej uciesze - dzieć czasem odpuszczał temat i zajmował się czymś innym. Dziś ta "uciecha" zmieniła się w opadnięcie witek. Kilka razy po usłyszeniu słów "nie wolno" dzieć na mnie spojrzał wzrokiem zbitego psa jakby chciała spytać "bat łaaaaaaaaj", następnie była buzia w podkówkę i płacz jakby ją żywcem obdzierali ze skóry. Nie przesadzam. Okropny płacz ciężki do ukojenia.
Błagam, powiedzcie, że potem będzie łatwiej i to nie są "miłe złego początki"!

PS. A tak zupełnie bez powiązania z notką. Blogger coś zaczyna szaleć. Docierają do mnie informacje o znikających komentarzach (póki co do usuwania komentarzy się nie posuwam, jak zajdzie potrzeba, to wprowadzę moderację, ale to nie teraz). W panelu roboczym też dzieją się dziwne rzeczy - pokazuje mi zamieszczone komentarze z bardzo dużym opóźnieniem. Nie podoba mi się to!

poniedziałek, 18 lutego 2013

Żarłok

Dzisiaj podczas kolacji moja córa pobiła wszelkie rekordy jedzeniowe. Najpierw godzinę zajmowała się szamaniem warzywek i mięska. Później zjadła kaszkę. Na koniec doprawiła cyckiem. W sumie to dwoma. Po 10 minutach jeszcze raz poprawiła cyckiem. Ja nie wiem, gdzie jej się to mieści? Ponoć dzieci mają żołądki wielkości swojej piąstki. Taaa, mój okaz to chyba siedmiu piąstek!

niedziela, 17 lutego 2013

Bobas Lubi Wybór

Jakiś czas temu rzuciłam w pewnej notce hasło, że będziemy bawić się w BLW. Pora powrócić do tematu.
Wdrażanie BLW idzie u nas pełną parą, i przyznam szczerze, że ta metoda dzieciowi podoba się bardzo, a mnie chyba jeszcze bardziej. Dzieć marudny, sam już nie wie czego chce? Sadzamy w krzesełku, dajemy jedzonko i mamy jakieś pół godziny spokoju!
Nie będę pisać, czego córa już próbowała, bo było tego sporo. Ale napiszę, że zdecydowanie hitem jest gruszka!
Dzieć je już dość ładnie, coraz więcej jedzenia ląduje w buzi a nie na niej. Chociaż bywają i dni pod znakiem wielkiego bałaganu - szczególnie upodobała sobie rozpaćkiwanie brokuła naokoło, a raz nawet jej się udało rzucić marchewką na biurko. Ale to epizody.
Przyszła więc chyba pora na kolejny etap - próbowanie całych obiadów! Tylko najpierw trzeba się w miseczkę zaopatrzyć. I znowu matka będzie miała rozkminkę, jaką by tu wybrać. Macie jakieś swoje typy? Możecie coś polecić? Póki co jedno wiem na pewno - musi mieć przyssawkę, za pomocą której miseczkę będzie się dało porządnie przymocować do blatu. W przeciwnym wypadku mam przeczucie graniczące z pewnością, że jedzenie wyląduje za jednym zamachem na podłodze, na dzieciu, a i bardzo prawdopodobne, że również na jej głowie

sobota, 16 lutego 2013

Cudowny Poranek

Dzieć zarządził dzisiaj pobudkę o 7 rano (to i tak nie tragedia jak na nią). Przewinęłam ją i wzięłam do łóżka, żeby nakarmić i chociaż jeszcze troszkę poleżeć, chociażby z dzieciem okładającym mnie po twarzy* To co stało się później przeszło moje najśmielsze oczekiwania. Córa zjadła, przysunęła się bliżej mojej twarzy, wtuliła we mnie, objęła moją szyję rączką i... poszła spać. Co prawda z wrażenia ja sama już nie mogłam usnąć, ale co tam, cudownie było czuć tę małą istotkę tak ufnie we mnie wtuloną. I mam nadzieję, że teraz takich poranków będzie coraz więcej.


*bo tak to się w ostatnim czasie zawsze kończyło

piątek, 15 lutego 2013

Krótkie podsumowanie

Krótkie podsumowanie jak wyglądają nasze ostatnie dni (no, może w nieco innej scenerii). W formie obrazkowej
Źródło zdjęcia: mailing serwisu Bebilon

wtorek, 12 lutego 2013

Samoobsługa

Jak wyglądało u nas dzisiaj szykowanie do kąpieli. Małż poszedł do łazienki szykować wodę, ja wzięłam dziecia na przewijak, żeby ją rozebrać. Zdążyłam rozebrać do pampka i dzieć mi zaczął szaleć, wyrywać się, próbować wstawać. Więc ją "postawiłam" na podłodze na czworakach. I co zrobił dzieć? Pognała do łazienki i zaczęła się wspinać na wanienkę. Samoobsługowe dziecko, i jakie grzeczne, wiedziało co ma zrobić!
Ciekawe czy jak podrośnie będzie jak mamusia, która wszystko musiała "siama". Nawet w pajace się sama ubierałam, co prawda tył na przód i nie potrafiłam zapiąć zamka błyskawicznego, w rezultacie czego zadowolona z siebie śmigałam z tyłkiem na wierzchu, bo nie było opcji, żeby ktoś mnie ubierał.

A do tego mamy kolejne wielkie osiągnięcie - pierwsze nieśmiałe kroczki przy meblach. Oj chyba szybko mi dzieć zacznie śmigać na dwóch nogach, już drżę na samą myśl.

poniedziałek, 11 lutego 2013

Indywidualistka

Cóż, że dziecię me to wielka indywidualistka to wiedziałam od samego początku. Ale nie wiedziałam, że aż tak. To będzie taka krótka smoczkowa opowiastka.
Dzieć nie jestem dzieckiem typowo smoczkowym* - smoczek służy tylko do zasypiania i do uspokojenia w sytuacji krytycznej, poza tym leży nieużywany. Po narodzinach dziecia zaopatrzyliśmy się w smoczki 0-3 miesiąca i tak nam zleciało 7 miesięcy i matka obudziła się, że przecież trzeba wymienić smoczek! I zakupiła dzieciowi super wypasione smoczki MAM, sztuk 2, 6m+. I tu zaczęły się schody, bo dzieć tych smoczków za nic nie chciał zaakceptować - krztusiła się nimi, wypluwała, wypychała językiem, wszystko, byle by ich nie zassać. A jeszcze chwilę później matka od stomatolog dziecięcej dowiedziała się, że o wiele lepsze są smoczki anatomiczne, a nie symetryczne. Padło oczywiście pytanie - a co jak dziecko włoży smoczek do buzi złą stroną? I niby teoretycznie powinno je wypluć, bo będzie uwierał.
Mama o dziecia dba, a jakże, więc migiem zaopatrzyła się w ortodontyczny smoczek tt 6-9 miesięcy. Na początku wszystko było super. Dzieć smoczek pokochał a matka była ze swego wyboru wielce zadowolona i już planowała kupno kolejnych smoczków tt (no bo dobrze mieć jest zapas pod ręką, jak dziecko akurat drze się w niebogłosy, a jeden smoczek często lubi gdzieś się zawieruszać...). I dobrze, że się nie pospieszyła, bo pewnego pięknego dnia zajrzała do łóżeczka i niby wszystko się zgadzało, ale jednak coś matce mówiło, że nie wszystko jest jak należy. I przyszło olśnienie - smoczek coś dziwnie wygląda. No tak, włożony do góry nogami! I to na pewno nie matka tak ten smoczek dzieciowi włożyła. Nic, pomyślała matka, pewnie dzieć zaraz wypluje. Ale nic z tego, dzieć sobie ssał smoczek zadowolony i ani myślał go z buzi wyjmować w jakikolwiek sposób.
Tu nastąpiła szybka konsultacja ze stomatolog i odpowiedź - dzieć jest widać niezłą indywidualistką i w takim przypadku lepszy będzie smoczek symetryczny.
I tu matka mogła w końcu być z siebie w pełni zadowolona. Intuicja jej podpowiedziała, żeby smoczków MAM nie odkładać w głąb szuflady, nie wyrzucać do śmieci, ale spróbować do nich dziecia przekonać. W końcu one są takie śliczne i tak bardzo się matce podobają! I udało się. Teraz dzieć do spania dostaje smoczki MAM, a kiedy matka ma ją na oku - smoczek tt. I wszyscy są zadowoleni :) Pewnie łącznie z tatą, że pieniądze na smoczki nie na darmo wydane, o!

*W zamiarze miał być dzieckiem całkowicie bezsmoczkowym, ale matka cieszy się, że na zamiarach się skończyło. Pewnie będzie cieszyć się mniej jak przyjdzie odzwyczaić całkiem dziecia od smoczka, ale tym będzie martwić się później

niedziela, 10 lutego 2013

Rodzinny weekend i niezła zagwozdka

Czy to możliwe, żeby ośmiomiesięczne dziecko potrafiło już udawać?
Weekend minął nam rodzinnie - przyjechali do nas moi rodzice. A dzieć przy nich zachowywał się jak mały aniołek - dużo się bawiła siedząc, jak już raczkowała, to powolutku, jak wstawała to ostrożnie i też nie rwała się do wstawania cały czas. A jak tylko moi rodzice wyszli to ledwie zdążyliśmy zamknąć drzwi i dzieć już odmieniony o 180 stopni. Wrócił motorek w dupce, pokonywanie przeszkód w trybie ekspresowym, wspinanie się na co popadnie w mgnieniu oka i bez zważania czy w dobrej pozycji, byle by się wspiąć. I przyznam szczerze, że mocno mnie to zachowanie zadziwiło. A dokładnie ta zmiana właściwie w sekundzie.

A tak poza tym to dzieć boi się... wąsów. U dziadka. Jak dziadek wąsy zakrywał - był uśmiech na twarzy, odkrywał - i od razu podkówka. I tak cały czas. Chyba dziadek będzie musiał w końcu je zgolić, a jest do nich mocno przywiązany bo wąsy nosi od czasów licealnych. Nikt go do tej pory nie potrafił zmusić do pozbycia się ich, zobaczymy, czy uda się wnuczce ;)

sobota, 9 lutego 2013

Prawdziwy Polak

Scenka z ostatniego tygodnia. Wybraliśmy się z małżonem i dzieciem na zakupy do tesco. Zatrzymaliśmy się w jakiejś słabo uczęszczanej alejce żeby coś przedyskutować. Nagle rozlega się głośne "Przepraszam!!!". Ale nie była to prośba, było to słowo wykrzyczane z ogromną złością. Oczom naszym ukazał się rozpędzony dziarski dziadziuś z wypisaną na twarzy żądzą krwi i żoną uwieszoną u boku.
Mąż od razu przesunął koszyk ale odparł "a nie mógłby Pan trochę grzeczniej?". I się zaczęło. W wielkim krzyku "Jakie grzeczniej, to nie widzisz, że JA jadę? No jak to nie! MUSIAŁEŚ widzieć, za grosz kultury" i coś tam dalej pod nosem mruczał.
No tak, pan i władca supermarketów...
Chwilę później widzę, jak ten pan ustawia się w kolejce po mięso, przed nim stanęła jego żona. Wjechał w nią wózkiem z pełnym impetem. Po chwili poprawił. No pewnie żona źle stanęła...
Ja wiem, że stereotypy są złe. Ale od razu skojarzyło mi się to ze stereotypem "prawdziwego polaka"*, który to co niedzielę do kościółka grzecznie lata, klęka, modli się, kaja po to, żeby zaraz po wyjściu zacząć się zachowywać jak dokładne przeciwieństwo sumiennego katolika. Przykre.

*użycie małej litery zamierzone

piątek, 8 lutego 2013

Dzieciowo mi

No i blog mi się przekształca w bloga dzieciowego. Ale co zrobić, skoro na chwilę obecną to mój cały świat? A ten świat zagarnia coraz to większe połacie mieszkalno-czasowe dla siebie. Raczkuje już po całym  mieszkaniu, wchodzi w każdy kąt, chodzi za mną do łazienki, w sypialni odkryła kabelek od ładowarki do telefonu, który rodzice nieopatrznie zostawili na wierzchu więc tam też co chwilę wędruje.
A żeby tego było mało wspina się też na meble. Cały czas, co minutę zdejmuję ją to z kanapy, to z bujaczka, to z komody, z krzesełka do karmienia, syberjaka, fotela, itd. itp. Nie potrzebny mi żaden areobik, mięśnie nóg i tyłka wyrabiam sobie co chwilę wstając i siadając lub biegając do jej pokoju bo znowu, po raz 34 oparła się o szczebelki i targa to, do czego jej króciutkie jeszcze, ale czasem mam wrażenie, że dziwnie elastyczne łapki są w stanie sięgnąć.
A w tym wszystkim mama musi pracować. Bo pracuje z domu, zdalnie. Nie łatwe to zadanie i sama się zaczynam zastanawiać jakim cudem ja ogarniam dziecia, pracę, mieszkanie, Syberjaka i jeszcze nawet siebie na raz!
I tak miewam dość, tak, bywam pierońsko zmęczona, ale uśmiech dziecia, jej głośny śmiech wynagradza mi wszytko. I nie zamieniłabym tego za żadne skarby świata. Dzieć zawładnął mym sercem całkowicie i bezwarunkowo. I nawet chwile, w których mam ochotę wyskoczyć przez okno, bo akurat dzieciowi przeszkadza wszystko i nawet ręce mamy parzą nie są w stanie tego zmienić.
Tak więc nie obraźcie się, że teraz głównie o tym moim małym huraganie będę pisać.

niedziela, 3 lutego 2013

No i znowu te zakupy

I znowu dzieciowe.
Tym razem na tapecie wózek i fotelik, więc wydatki spore...
Ale, ale, fotelik (a padło na britax first class plus) koniec końców zamówiliśmy na brytyjskim amazonie, bo akurat teraz mają tam na nie promocje i cena końcowa wyszła jakieś 300zł mniej, a wysyłka do Polski gratis! (polecam pobuszować, może się opłacić!).
Tym sposobem zamówiliśmy fotelik i jeszcze kilka akcesoriów do niego, a i tak zapłaciliśmy mniej niż najtańsza cena fotelika w polskich sklepach.
A dzisiaj jedziemy po spacerówkę - inglesinę trip. Akurat jest w promocji.
No i dzieć będzie obkupiony, przynajmniej na jakiś czas.

wtorek, 22 stycznia 2013

Poczytaj mi tato

Tatuś czyta dzieciowi bajkę na dobranoc. I opowiada co widać w książeczce. I tak słyszę "a tu jest piłeczka, samochodzik, okno i ROZPAĆKANY KANAREK"

Padłam, leżę i podnieść się nie mogę.
To mi małż dziecia wyedukuje...

piątek, 11 stycznia 2013

Cisza na blogu - huragan w życiu

Na blogu zamilkłam a to oznacza tylko jedno: w życiu realnym dzieje się, oj dzieje!
Ostatni miesiąc minął na wariackich papierach - wyjazdy świąteczne do babć, prababci, cioć i zrobione tak lekką ręką z 600km. Cała drżałam jak dzieć zniesie te ciągłe zmiany miejsc i tłumy obcych osób, a tu niespodzianka! Była pogodna i towarzyska jak nigdy. Na całe moje szczęście.

A po powrocie czekał mnie kolejny... powrót - tym razem nieco inny, bo do pracy. Co prawda tylko na pół etatu. Z tym, że ja pracuje z domu. I wyobraźcie sobie pracę z dzieciem mającym motorek w dupce, co nie usiedzi chwili w miejscu, chyba, że śpi. Hardcore jednym słowem, ale daję radę!

No a dzieć coraz bardziej mobilny, zwiedza już nie tylko dywan i jego okolice, ale i całe mieszkanie! Głowa tylko chodzi na wszystkie strony w namierzaniu nowych miejscówek i rzeczy do obadania. A ona przecież nawet jeszcze nie raczkuje, tylko mamy etap pośredni między czworakowaniem a pełzaniem. Ale już ten mój mały pieronek porusza się z prędkością światła, w związku z czym raczkowania i chodzenia boję się jak ognia.
Mamy też już za sobą pierwszy siniak - na czole! Wdała się z tym w mamusię, ja wiecznie jak byłam mała ze śliwami na czole chodziłam.

Dalej też idzie nam ta nieszczęsna dwójka, co to zaczęła się wyrzynać w grudniu i wyjść nie może. Męczy się dzieć niemiłosiernie, a my razem z nią. Niech ten cholerny ząb już wyjdzie...

Czyli jak to zwykle bywa u bliźniaków - jest wesoło, nawet bardzo!